niedziela, 28 października 2018

Revlon colorstay - szpachla idealna // 10 days of foundation

Hej,

Co u was słychać?

Ostatnio żaliłam się wam na podkład, który w ogóle mi się nie sprawdził. Tak jak przewidywałam, niektóre z was miały zupełnie inne zdanie. I to jest fajne, ale też potrzebne do rozwoju rynku kosmetycznego. Bo jakby to było jakby się na wszystkim jeden podkład sprawdzał? Reszta firm wypadłaby z obiegu natychmiast. Różnorodność jest dobra.  Mam jeszcze kilka takich nażekanek w zanadrzu, ale dzisiaj coś z pozytywniejszym wydźwiękiem.


Powinnam zacząć przedstawienie tego produktu, od słów "podkład legenda", "znany i kochany".
Jest obecny na rynku co najmniej dobrych 10 lat, ba myślę, że z 15, jak nic. Revlon Colorstay. To był pierwszy produkt z  szeroką gamą kolorystyczną, która odpowiadała wielu kolorom skóry. W tym momencie na amerykańskiej stronie mamy 43 kolory, zaczynając od koloru Ivory aż do koloru Java, dla dziewczyn z regionów afryki lub o takich korzeniach. Co nadal unikatowe dla rynku, podkład jest w 2 wariantach formuł. Dla skóry suchej i dla tłustej. Odnosząc się nadal do amerykańskiej strony (nie szukajcie polskiej, bo jej nie ma), jestem zdziwiona (ale tylko poniekąd), że warianty nie mają tej samej palety kolorystycznej. Najprawdopodobniej wynika to z potrzeby skór dla których są targetowane.


Czyli w ogólnym rozrachunku, 24 kolory dla cery suchej w jaśniejszych tonach, gdzie najciemniejsze to Cinamon i Walnut. Oraz pełne spektrum 43 kolorów dla cery tłustej. Nadal unikatowe na rynku. Ja mam kolor 110 Ivory i jest to podkład beżowo różowy. Osobiście trochę żałuję, że nie nr. 100, bo wolałabym jeszcze ciutek jaśniejszy, ale już nie wydziwiam. 

Dla mnie nie jest to podkład na co dzień, ale wynika to z faktu, jak suchą mam skórę - taki mój urok. Pomimo mojej suchości, nie osadza mi się na suchych skórkach. Pięknie współgra ze wszystkimi bazami jakie mam ( a kilka ich jest). Wizualnie sprawia mi przyjemność kiedy mam go na twarzy. Chociaż są to specjalne okazje,  kiedy wiem, że potrzebuje pewności i ekstremalnego krycia. Znam osoby, które używają go na co dzień i sprawdza im się rewelacyjnie. Mi 3 dnia z rzędu robi się już troszkę za sucho. Zawsze jest coś kosztem czegoś. Sama konsystencja produktu jest płynna, ale gęsta. To nie jest jeden z tych podkładów, które spływają z ręki w 3 sekundy.  Ja mam jeszcze starą butelkę, czyli taką bez pompki. Te nowe już ją mają i z tego co mi wiadomo, wszystko gra.


Piszę wam o tym podkładzie również dlatego, że niebawem zacznie się sezon na bale karnawałowe i studniówki. Pewnie są tu też tacy, którzy mówią "Hola, bejbe, jeszcze 2 miesiące do sylwestra". Przeto powiadam wam, zleci jak z bicza trzasnął, a musicie przecież wybrać kolor i sprawdzić czy odpowiada wam formula.


Starczy tych zachwytów. Znacie ten podkład, a może macie inny produkt do zadań specjalnych?

Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.


Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    



wtorek, 23 października 2018

Rimmel Lastng Fnish Breathable - 10 days of foundation

Hej!

Co u was słychać?



Miałam zrobić dla was serie 10 days of foundation, ale chyba nie wykrzesałabym 10 dni na opisywanie podkładów. Zamiast tego zrobimy po prostu krok po kroku rachunek sumienia moich podkładów i wypowiem się na ich temat, Pasuje?

No to do działania i jedziemy z podkładem nr1.




Kiedy światło dzienne zobaczył najnowszy podkład od Rimmela, Lastin Finish Breathable, internet oszalał i to z zachwytu. Produkt opisywany jest jako lekki, zapewniający lekkie krycie oraz oddychanie skóry.
Ja jestem cały czas w poszukiwaniu podkładu idealnego, a nie jest to łatwe jeśli ma się cerę jak ja. Czyli suchą, łatwo reagującą ze wszystkim. Gdyby to było mało, jestem poważnie blada, wszedzie oprócz buzi, ponieważ ta łatwo się rumieni. Tak, ja twarz wybielam podkładem bo inaczej nie pasuje mi do szyi  :D  Jeszcze mało? Dobrze, moja Twarz ma tendencje do zjadania podkładu, on po prostu znika. No to skoro już wiecie jak mało wybredną mam buzię to do rzeczy.
Chętnie próbuję podkładów Rimmel bo mają wystarczająco jasne kolory. 010 Light Ivory, jest moim kolorem docelowym w ich ofercie. Czasami podkład jest nieco bardziej żółty czasem różowy, ale nie są to jakieś szalone kolory.


Podkłady tej firmy doceniam za konsystencje, zapach, oraz za krycie, niby delikatne, ale co trzeba przykryje.
Jak już za pewne wiecie Breathable jest produktem bezpompkowym. To może być minus, ale lata temu radziłyśmy  sobie i bez tego. Wylewasz czy wyciskasz produkt i na dzioba. Ale tu jest haczyk. Ten podkład ma aplikator jak korektor. Wiedziałam o tym, ale nadal przezywam pewien szok, bo to jest duży aplikator. No nie powiem, nakłada się go troszkę dziwnie. Z jednej trony można sobie wylać podkładu na dłoń, ale to mija się z  sensem.


Samym aplikatorem nie da się rozprowadzić podkładu. Zostają nam 2 sposoby, łapki albo akcesoria ( gąbki lub pędzle). Przyznam się, że nie jestem zwolennikiem pędzli do nakładania podkładu, ale czego się nie robi dla testów. Kiedy testuję nowy podkład zawsze na początku rozprowadzam go dłońmi. Dzięki temu, mogę poczuć fakturę produktu, sprawdzić jego wydajność. Tu jednak nie polecam tego sposobu. Nie chciał się absolutnie równomiernie rozłożyć na buzi i od razu wyglądał na znoszony. Znacznie lepiej wyglądał nałożony gąbką, ale nawłaził mi we wszystkie dostępne pory. Nawet te, których normalnie nie widać. Tutaj tez nie jestem zadowolona z rezultatu. Bo o ile zbudowanie równomiernego krycia jest znacznie prostsze, to natychmiastowa suchość i pudrowość wykończenia mnie odstręczają. Został jeszcze pędzel. Finał jest taki, że pędzlem rozprowadzany wyglądał naj lepiej zaraz po nałożeniu ale… Ja podkłady nakładam koło 7 rano i muszą ze mną zostać co naj mniej do 17stej. Czyli mają 10 bitych godzin, żeby się wykazać.
Udało mi się nawet zrobić dla was zdjęcie jak ten podkład wygląda po 10h, chociaż i tak nie oddaje wszystkiego – zdjęcie tylko dla osób o mocnych nerwach. Nie ważne jaką metodą nakładany, za każdym razem koło 10 jego struktura rozpadała się i stawała się czymś takim. Jak kasza manna pigmentu. Dodatkowo mam wrażenie suchej skóry, i widzę i czuję że wszelka wilgoć tego produktu wyłazi na wierzch i znika.
PS. Ja wiem, że można sugerować, że to wina pielęgnacji albo źle przygotowanej skóry, ale darujmy sobie to.


Na chwilę obecną na pewno nie poleciłabym go posiadaczkom suchej skóry, w ogóle nie wiem czy bym go komukolwiek poleciła, ale jestem prawie pewna że jest ktoś komu się sprawdza.. Uważam, że to podkład znacznie lepszy dla cer mieszanych, może nawet w kierunku tłustej. Co jeszcze mi się nie podoba, to zapach. Nie pachnie jak wcześniejsze Rimmele, kremowo i delikatnie. Czuje w nim nutki alkoholowe co jest dla mnie abstrakcyjne. Patrząc na recenzje na wizażu i wynik w KWC jest bardzo lubiany. Może, więc coś ze mną jest nie tak?


Macie, znacie? Jaka jest wasza opinia o podkładach z Rimmela?

Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.


Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    

środa, 17 października 2018

Makeup Revolution i Soph X - pierwsze wrażenie

Hej,

Co u was słychać?

Ja miałam przygotować dla was fotorelacje z mojego wyjazdu do warszawy, ale to musi poczekać, bo ja muszę ochłonąć.

Dzisiaj przybywam by podzielić się z wami jedną z nowości w mojej kosmetyczce. Chociaż jeszcze kilkukrotnie przyjdę do was z nowościami, bo ostatnio po prostu zaszalałam.





Do brzegu.

Piękna, kolorowa paleta od  Makup Revolutin w kolaboracji z Brytyjską youtuberką Soph. Popełnili oni razem 2 palety. Pierwsza jest beznazwowa, druga zaś to Extra Spice.
Teraz skupmy się na pierwszej odsłonie. I o mój boże, jak ja bum chciała zrobić dla was piękne zdjęcie tej beżowo kremowej plastikowej palety. Ale ponieważ średnio mi to wychodzi...no

W  Palecie znajdują się łącznie 24 cienie z czego 10 to cienie błyszczące, a 14 to różne wcielenia matów, aż do delikatnej satyny. Nie ma tu jakiegoś głównego nurtu kolorystycznego, bo mamy tu brązy i złota, zielenie, czerwienie, fiolety u burgundy. Oprócz tego paleta ma lustro, które zajmuje całą wierzchnią część opakowania czyli jest całkiem spore. Co mnie zaskoczyło to fakt ile waży w dłoni ten produkt.



Oprócz swatchowania, użyłam jej na razie z 4 razy i jestem absolutnie zachwycona jak do tej pory. Powiedziałabym, że jedynym minusem jest brak nazw kolorów. Ale to nie prawda. Osobiście, absolutnie nie przeszkadza mi to, że mam nazwy kolorów na foliowej "kartce". Jeszcze do kilku lat wstecz radziłyśmy sobie bez tego rewelacyjne i zdecydowanie wole ogromne lustro i ilość cieni w cenie 50 zł, niż poświęcanie miejsca na nazwy naniesione na plastik opakowania.




Ponad 90% tej palety jest tak super miękkie, jak na przykład matowy pomarańcz. Mają również zaskakująco dobrą pigmentacje. Najtwardsze cienie to czarny i biały, czuć pod palcami jak mocno są sprasowane, co ponownie nie jest jakimś okrutnym minusem. Ba to nawet lepiej, bo daje to lepszą kontrolę nad cieniem.
Mam zastrzeżenia jedynie do beżu, tego 2go od prawej w najniższej linii - Swoją drogą czy wolałybyście dostać zdjęcie swatchy razem z ich nazwami, czy nie robi wam to różnicy? - ten jeden jedyny kolor jest dla mnie nieco za słabo napigmentowany na moje upodobania.


To tyle z mojej strony.

Znacie tą paletę, podoba wam się jej kolorystyka?

Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.


Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    

sobota, 6 października 2018

Maybelline super stay matte ink



Hej!

Co u was słychać? Przygotowujecie się do akcji Rossmanna?  Chociaż dzisiaj nie o tym, a o czymś co oczywiście jest dostępne w drogerii i u wielu się sprawdziło, a u mnie?
Zapraszam do dalszej części.

Wkroczyliśmy w taki sezon, że naszemu makijażowi zagraża wszystko. Pogoda i ubranie, a makijaż ubraniu. Dobrze jest wiec być pomalowanym czymś co powinno przetrwać wszystko i nie rozmaże się po buzi. Ja chciałam się dzisiaj skupić na trwałych ustach  i dlatego przychodzę do was  z moją odsłoną recenzji płynnej pomadki z Maybelline Super stay Matte ink w numerze 15.


Produkt z gamy super stay kupiłam kilka tygodni temu i testuje  go w różnych warunkach.  Te kilka miesięcy temu kiedy polskie youtuberki kupowały te produkty online z zagranicznych stron, wszystkie były pełne zachwytu nad tą pomadką, nad jej trwałości i nasyceniem koloru. Pokazywały swatche na dłoni i ich pigmentację, tą moc produktu i że nie można ich z dłoni zmyć.
Pomyślałam "rewelacja",  taki roug edition velvet  tylko z gwarancją pokispola, że się nie ruszy. Tak to prawda, bardzo lubię roug edition velvet, stawiam je wysoko, prawdopodobnie dlatego, że dla mnie były pierwszym produktem tego typu.

No ale bo odbiegam. Stay matte ink jest w opakowaniu błyszczykowym, Plastikowa  tubka z gąbeczkowym aplikatorem. Sam kształt aplikatora jest diamenticiowy, spłaszczony z niewielką dziurką w środku. To dość klasyczny kształt w wypadku płynnych  pomadek. Dzięki czemu łatwiej jest nim obrysować usta, nie potrzebny jest pędzelek. Sam produkt jest znacznie  gęstszy niż się tego spodziewałam, co daje mu dużą wydajność. Zapach jest całkiem przyjemny,  lekko słodkawy i ciutek chemiczny. Prawdę powiedziawszy spodziewałam się właśnie, ciężkiego, nieco trudnego do zniesienia zapachu chemii  - i byłoby to zrozumiałe w imię super trwałości i pigmentacji. Przyjemnie mnie to zaskoczyło.
To co jeszcze jest fajne to rozprowadzenie produktu. Bierzemy tylko odrobinkę i rozprowadzamy, a idzie jak marzeni. maluje się jak roztopionym masłem.  Potem  następuje ta chwila oczekiwania aż produkt zastygnie. 



I powinno być dobrze - przez wiele, wiele godzin.

 I tu mam już coś do powiedzenia.

Posiadam kolor 15 lover, ale miałam szanse również obserwować zachowanie 40 believer. Obie łączy ta sama opowieść. Nanosimy, ona schnie. mijają 2 godziny, my kończymy piwo i okazuje się że cała wewnętrzna część opuściła usta. Nie wiem czy się zjadła, czy co. Czy co  jest tu dość istotne bo na szkle też nie ma po niej śladu. Pomyślałam, że to może jednorazowa sytuacja. Kolejne noszenie (inny dzień)  i kolejna niespodzianka. Skruszył mi się kawałek. po prostu pac, a pól godziny później widzę zanikanie wnętrza ust. bez rosołu i tłustych dań. Nadal się łudzę, że to coś z moim kolorem jest nie tak. Bo widzę jak popularne są te produkty i jak wielu osobom się sprawdzają.

Co do komfortu noszenia - dla mnie go nie ma, po 4 max 5 godzinach czuje suchość i ściągnięcie ust. Nie tego się spodziewałam. Szczególnie, że kolory są absolutnie piękne i szkoda mi, że u mnie się nie sprawdziły. Miałam na oku jeszcze co najmniej 5 kolorów, bo kolorystyka jest cudowna. Osobiście uwielbiam wiele produktów do ust od Maybelline, dlatego tym bardziej jest mi przykro, że między nami nie pykło.


A Wy, znacie te produkty z Maybelline czy może macie jakieś inne ulubione matowe pomadki z drogerii?

Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.


Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    


środa, 3 października 2018

Testuję kosmetyki Oriflame



Hej!

Co u was słychać? Zimno nie? Nie?
No nic nie szkodzi, ja nie będę was chłodzić – badumpc.  
Jest powód dla którego mówię o temperaturze i chłodzie. Ponieważ ten wpis poświęcony będzie produktom skandynawskiej, a konkretniej Szwedzkiej firmy, która swoją ofertę przedstawia w  klasycznie papierowym i e-katalogu. Mowa oczywiście o Oriflame.


Jeśłi śledzicie mnie na Instagramie ( jak nie to tu klikamy i obserwujemy moje insta), mogliście dowiedzieć się ze stories, że dzięki uprzejmości koleżanki blogerki, dostałam paczuszkę z produktami tej firmy do przetestowania. Teraz nadszedł czas, kiedy chcę się z wami podzielić moimi opiniami o produktach, ale jednocześnie zachęcić do dyskusji(stymulujmy się nawzajem).

W paczce znalazłam bardzo zróżnicowane produkty. Mam coś do mycia i do nawilżenia, do makijażu i trochę zapachu, a nawet było coś do zjedzenia ;) – ach same rymy dzisiaj, to chyba jazz i herbata.
Dobra tego zapachu jest dużo i zanik przejdę do omówienia  poszczególnych produktów podkreślę to jak pięknie, intensywnie i nienachalnie pachną produkty które mam, a do tego są jeszcze trwałe.
Coś do mycia, konkretnie żel pod prysznic  z serii Love Nature z wodą kokosową i melonem – 250ml, plastikowa, niezbyt twarda butelka wypełniona gęstawym, turkusowo przejrzystym żelem o zapachu wakacji. Aromat jest tak  harmonijny, że nie sposób powiedzieć co dominuje oprócz rozkoszy wąchania i tropikalnej wyspy i drinka z palemką. Sam produkt jest wydajny i przyjemnie się nim myje. Co więcej pozostawia na skórze delikatną powłoczkę nawilżenia, bardzo sympatyczne uczucie. Z tej samej linii zapachowej mam też mydło w kostce. Musicie wiedzieć, że moja relacja z kostkami jest złożoną, wielopłaszczyznową i trwała, jak na ten temat, więzią. Oprócz oczywistego zadania mogą się one u mnie również spełniać jako zapachy do szaf, a tu w każdej szufladzie inny zapach. Poważnie, mydełka z Ori na sucho pachną długo i intensywnie – przeprowadźcie sobie taki eksperyment. U mnie kostka poszła w ruch do czyszczenia pędzli i rewelacyjnie sobie z tym zadaniem poradziła.

W kwestii nawilżenia, z serii Tenderly, perfumowany balsam do ciała. Słodko różową plastikowa tubka, ze srebrnym zamknięciem na klik o pojemności 150ml, i poza tym nie jestem w stanie niczego przeczytać z tyłu, ponieważ drobne literki są matowo srebrne na cukierkowo różowej tubie – zmieńcie to proszę. A sam balsam ładnie nawilża. Nie jest to najbardziej nawilżający produkt jaki kiedykolwiek miałam, ale jest po nim miło. Jest lekki w konsystencji, a pod palcami przypomina formułę szybko wchłaniającą. Skóra jest po nim miękka i pachnie wiosennymi kwiatami. Jakimi? Nie mam pojęcia – mi kojarzy się to z kwiaciarnią w ciepły wiosenny dzień, kiedy zapach kwiatów ucieka na ulicę. Jedyne co, to osobiście nie używała bym go tuż przed snem, gdyż zapach naprawdę jest konkretny i utrzymuje się długo.

Z makijażu miałam przyjemność testować tusz do rzęsThe ONE. Posiada on sylikonową szczoteczkę z krótkimi włoskami rozmieszczonymi równomiernie na całej szczoteczce, która jest lekko wygięta, by lepiej dopasowywać się do kształtu oka. Sprawa bardzo ważna, ja osobiście lubię mokre formuły, ponieważ łatwiej jest mi pokryć moje własne, które sięgają mi do brwi prawie (ale nie mam dużej powierzchni powieki, spokojnie). Tu produkt ma odrobinkę suchszą formułę, wiec muszę po prostu wykonać kilka pociągnięć więcej. Natomiast dla osób o krótszych rzęsach sprawdzi się super. Osobiście nie zauważyłam tu ani ekstra objętości, czy wydłużenia, natomiast robotę robi i jestem z niego zadowolona.



Dostałam również paletę The ONE z kolorami naturalnymi. To ciekawa sprawa, jest malutka, a jednocześnie w środku jest 8 zróżnicowanych kolorów. 1mat i 7 cieni o perłowym wykończeniu. Fajnym akcentem było to, że na każdym cieniu znajdował się numer, jakby wskazówka, co może być użyte wcześniej lub później. Natomiast szybciutko zniknął ten akcent bo panewki są malutkie. **Istotna informacja, osobiście lubuję się w mocnych i nasyconych kolorach na oku**. 
Same cienie pod palcami są mięciutkie, dobrze zmielone, a jednocześnie się nie pylą, za to duży plus. Niestety kolory nie swatchują się z taką samą intensywnością, bynajmniej nie wszystkie, jak w opakowaniu. Na oku jest jeszcze inaczej. W moim odczuciu  stają się bardzo delikatne. Jeśli jednak jesteś kimś kto lubi delikatny makijaż dzienny, lub ze względu na charakter pracy musi mieć lekki makijaż, jest to produkt do rozważenia. Widać zaznaczone nim linie i nałożone kolory, ale są to jedynie subtelne akcenty. Ktokolwiek projektował tą paletę, dał jej też niewielką i dobrze przemyślaną dozę szaleństwa jako chociażby fiolet czy zieleń, żeby wprowadzić jakąś różnorodność. Niestety u mnie cienie solo się nie trzymają i wymagają bazy w postaci cienia w kremie lub produktu dedykowanego. Korektor się nie sprawdza. Wyssą z niego całą wilgoć i się zrolują. A szkoda.

Udało mi się nawet plamę słońca upolować, dla ciekawszego wyglądu swatchy.




Odnośnie zapachu, od dawna szukam jakiegoś uzupełnienia lub produktu, który mógłby zastąpić perfumy black i black orient z ZARY. To co bardzo mi się podoba w katalogu Oriflame, to szczegółowy opis zapachu z podziałem na nuty zapachowe. Inna sprawa, że trzeba je umieć czytać, ja jestem zupełną lebiodą jeśli o to chodzi. Wybrałam dla siebie perfumy z piżmem, grapefruitem i melonem. Mowa tu o zapachu ICE, który jest bardzo ciekawy i świeży. Na początku odniosłam wrażenie, że możemy do siebie nie pasować bo to dość ostry zapach, czysty taki w stylu Elizabeth Arden Green Tea. Na szczęście bardzo spodobały się mojej mamie, i poczułam ulgę, że gdyby coś to zostaną wykorzystane - z resztą to zapach bardzo w jej stylu. Efekt jest taki, że nosze je codziennie w torebce i to ja ich używam. Bardzo ładnie rozkwitają na mojej skórze, nie są tak ostre. A co najważniejsze są bardzo trwałe. Niestety nie mam jak sprawdzić, ich zachowania podczas ciepłego lata, ale widzę, a właściwie nie widzę, że miejsca nimi spryskane zaogniają się. Dla mnie to tylko plus, bo nie raz zapachy mnie obsypywały na dekoldzie.



A czy wy znacie produkty z firmy Oriflame? Może macie jakiegoś ulubieńca?

Dajcie koniecznie znać w komentarzach na dole!

Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    


!-- Powiadomienie Cookies BloggerPolska. Tu znajdziesz wi\u0119cej informacji: http://www.blogger.com/go/cookiechoices.-->