niedziela, 27 stycznia 2019

Bell HypoAllergenic - paczka sponsorska.

Witajcie!

Co u was słychać? 
Dużo obowiązków? Piszecie sesje? A może ktoś z was uprawia słodkie lenistwo? - jeśli tak to zazdroszczę niemiłosiernie.

Ten post przybywa do was ze sporym opóźnieniem, tylko z mojej winy. A właściwie nie tak to ujęłam. Publikuje go dużo później, bo testowałam produkty. Jedne z nich po prostu pokochałam, inne są dla mnie trochę "meh".

Chcecie wiedzieć co i jak, czytajcie dalej.

Na początku września odbyło się spotkanie Blogilly (klik), gdzie w jednej z paczek dostałyśmy produkty marki Bell HypoAllergenic. Ucieszyłam się, ponieważ znam już kilka produktów tej marki. Kilka moich koleżanek chwali sobie również produkty z ich szafy(inne niż ja testowałam). Generalizując miałam już wyrobione zdanie w temacie kilku produktów i było ono pozytywne. Z resztą zapraszam do poklikania w linki, żebyście zobaczyli co już mam. Klik 1   Klik 2


W paczce znalazłam: lakier do paznokci, eyeliner w pisaku, bazę pod makijaż wraz z bazą pod cienie i korektor, a także 2 płynne pomadki. Wierzcie lub nie, ale prawie każdy produkt był dla mnie nowością.
Zacznę od tego co zrobiło na mnie najmniejsze wrażenie i przejdziemy do odkrytego przeze mnie cudeńka.

Zacznijmy od lakieru. Klasyczna formuła i piękny kolor z mnóstwem drobinek. Nie jest to całkowicie kryjący fiolet bazy, ale jest mocny. Tysiące niebieskich i fioletowych drobin. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie jeśli chodzi o kolor. Krycie ma umiarkowane, potrzebne były 2 warstwy dla przyzwoitego krycia. Nic nie szkodzi, bo to dosyć standardowa sprawa dla lakierów drobinkowych. Niestety nie trzymał się na paznokciach długo i dlatego jest mehe. ALE, nie wykluczam, że gdybym miała lakier bazowy oraz lakier nawierzchniowy trwałość była by zupełnie inna.



Drugi meh podejrzewam, że jest kwestią przypadku, bo innym dziewczynom wiem, że sprawdził się lepiej. Mowa o linerze w pisaku z filcowo gąbkowym czubkiem. Jakiś czas temu marudziłam, że o fuj fuj liner w pisaku. Ten jest bardzo wygodny i ma bardzo fajnie wykrojoną końcówkę, dzięki czemu jest precyzyjny. Kolor swatchowany na ręce był piękny i czarny, ale produkt szybko się rozlewał po załamaniach skóry. Strasznie mnie to wystraszyło, że na oku będzie to samo. Uspokajam, nic takiego się nie stało. Za to kolor nie był już tak pięknie czarny, był wyblakły. Natomiast kiedy próbowałam go zmyć z ręki, zostawił mi fioletowo jakiś ślad, który zszedł po kilku myciach i wielu godzinach. Spanikowałam poważnie, bo co jeśli zostawi mi ślad na powiece? Ale nie zostawił. Produkt jest dla mnie nieco zagadkowy. Być może jeszcze kiedyś się spotkamy, bo pisak jest na prawdę precyzyjny. 




Kolejne 2 produkty są przeze mnie jeszcze nie odpakowane. Wynika to z tego, że mam już i bazę pod cienie i korektory  napoczęte. Natomiast mam inną bazę pod cienie z Bell (z tej Biedronkowej oferty) i bardzo ją lubię. Korektor miała moja znajoma i go sobie chwaliła. Oba produkty zamknięte są w buteleczkach jak płynne pomadki czy inne błyszczyki. Oba mają aplikatorki z lekko futrzanym czubkiem.



To przechodzimy do produktów, o których mam już więcej do powiedzenia.
Zacznijmy od płynnych pomadek. Dostałam 2, jedną metaliczną z nr. 02 Malbork, oraz pomadkę z lini Magicznej ;)


Metaliczna odsłona była mi już znana ponieważ posiadałam wcześniej  kolekcji piękną czerwień 03 Moscow.  Numer 02 to złoto zmieszane z brzoskwinią i na taki też kolor zastyga. Magick Glitter to piękna, nasycona, neutralna czerwień, która ma w sobie drobinki żółtozłotego brokatu. Na czym polega jej magiczność? Otóż brokat nie jest widoczny od razu. Trzeba czy też należy poczekać aż pomadka zastygnie na ustach, a kiedy złączy się wargi ze sobą pojawiają się drobinki. Im więcej się buziasz i cmokasz, tym więcej brokatu się pojawia.
Na zdjęciu u góry jak pomadki wyglądają chwilkę po nałożeniu. Poniżej natomiast zobaczycie różnicę w wersjach czerwieni od Bell i jednocześnie roztartą magiczną pomadkę, bo chciałam pokazać wam brokat.


Serdecznie wam polecam obie formuły.Są długotrwałe i łatwe w aplikacji. Nie wysuszają ust, a do tego ładnie pachną.


I oto pora na mojego ulubieńca. Nawilżającą bazę pod makijaż


Płynna baza zamknięta jest w szklanej butelce z pompką. Dozownik nie sprawia problemów, a wydajność jest spora, bo 1 pompka w zupełności wystarczy na całą buzię.
To nie jest, rzadki i wodnisty produkt, a raczej treściwy, bardziej podobny kremom w konsystencji.
Jeśli już trochę ze mną jesteście, wiecie, że buzia mi się suszy przeokrutnie i właściwie jedyne co mogę zrobić to zaakceptować swój los.
Ten produkt daje mi niesamowity komfort na twarzy przez cały dzień. Nie kłuci się ani z kremami, ani z podkładami. Dużym plusem dla mnie jest brak filmu na twarzy.
Bazę zaczęłam testować gdzieś w okolicach listopada i używam teraz tylko jej. Co prawda nie maluje się co dziennie, natomiast. Kiedy przyszły duże mrozy i wiedziałam, że będę potrzebować ekstra nawilżenia na cały dzień, postanowiłam zaszaleć i na poranną pielęgnacje, dosmarować tylko bazę. I wiecie co, to był świetny pomysł. Nie popękały mi naczynka ani też mnie nie pozapychało. Także z czystym sumieniem polecam wam tą bazę na okres zimny - do kwietnia na pewno. Zobaczymy jak będzie się spisywać w okresie letnim, jeśli nie zapomnę tego sprawdzić.


Z Bell HypoAllergenic mam: brązer, podkład i rozświetlacz - wszystkie w sztyfcie i są na prawdę ok. Kremowe cienie w słoiczkach, jak i w kredkach i również nie narzekam

A wy, znacie jakieś produkty z tej marki? Czy coś szczególnie przykuło waszą uwagę? Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.

Ja wiem, że moja pzygoda z tą marką dopiero się rozkręca.

Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    


czwartek, 10 stycznia 2019

Holy Grail nr16 - piątka od Miyo

Hejka!

Zimna zima? U mnie jest biała i zimna i jak zawsze zaskakuje drogowców. Mnie? Mnie też zaskoczyła, bo z jakiegoś powodu nabrałam ochoty do malowania się.

Z okazji nowego roku, przeanalizowałam swoją potrzebę pisania do was częściej, jak również pragnienia by posty przestały być tasiemcowate. Dlatego, dzisiaj krótko i treściwie o kolejnej palecie z Miyo, która również mnie zachwyca.

Raz na kiedyś dopadnie mnie wizja , że potrzebuję jakiegoś konkretnego koloru cienia w kolekcji nie zważając na mnogość produktów, które już mam. Tak też było w tym wypadku. Skusił mnie cień metalicznej mandarynki.



Nie wiem czy czytaliście mój wcześniejszy post o paletce 21 Guess Who od Miyo (klik). Tam zachwycałam się nad konsystencją wszystkich cieni. Zwróciłam wam uwagę, że maty też są super delikatne. Tu mamy doczynienia z nieco bardziej suchą teksturą produktu matów, co jednak nie umniejsza pigmentacji. 
Metaliki, te metaliki .... są fenomenalne, ponownie.


Sama kompozycja kolorystyczna, nieco mnie zastanawiała, obawiałam się, że czerwienie będą do siebie bardzo podobne. Jak widzicie są one zupełnie od siebie różne, tak jak i inne od tej z wcześniejszej palety. Ta czerwień z palety 21 jest podbita niebieskawym fioletem... fioletową niebieskością? Wiecie o co chodzi.






Obie paletki zrobiły na mnie ogromne wrażenie i za jakiś czas zafunduje sobie kolejnych kilka paletek.


Dajcie znać w komentarzach na dole czy lubicie takie kolory jak w paletkach i czy miałyście już styczność z marką Miyo.

Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    

niedziela, 6 stycznia 2019

Miyo Five Points - No 21 Guess Who

Hej!!

Witamy w nowym roku. 
"Nowy rok, nowa ja" czy któraś z was rozpoczęła ten rok z takim nastawieniem?

Ja wychodzę z założenia, że każdy dzień jest dobry na zmianę, tak więc tak.

Już jakiś czas temu miałam do was popisać o tej paletce, bo kupiłam ją już jakiś czas temu.  Jednak opuźnienie w publikacji bało mi szansę więcej się z nią pobawić ( taa, jak bym nie miała opinii zaraz po zmacaniu)

Chcecie wiedzieć? Zapraszam dalej.



Kiedy na rynek trafiła paletka Miyo we wspólpracy z Vanessą z Beautyvtriks, postanowiłam zamówić również inne produkty tej marki z absolutnie czystej ciekawości. Było z czego wybierać, również dlatego, że firma wprowadzała na rynek w tym samym czasie sypkie pigmenty.

Ostatecznie zdecydowałam się oprócz palety zamówić 2 paletki po 5 cieni Five Points i sypki pigment, o którym też sobie kiedyś porozmawiamy.

W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że przesyłka przyszła super zabezpieczona i jeszcze dostałam gratisowy błyszczyk. Czyli za obsługę i wrażenie usługi mają ekstra punkty.


To teraz skupmy się na paletce Guess Who nr21.
Wszystkie Five Pointsy, to 5 cieni o dokładnie takich samych wymiarach. Sam koncept palet jednak różni się od siebie, bo nie wszystkie mają taką samą ilość matów i kolorów błyszczących.
Ta zawiera 2 kolory metaliczne i 3 maty.
Jest dobrze przemyślana i może robić za paletkę solową bo mamy tu i matowy brązobeż - jednak za ciemny jak na kolor pod łuk brwiowy. Jest czerń i kolor do przyciemnienia załamania powieki.
Mamy błyszczący wiśniowo czerwony kolor i jak dla mnie gwiazdę. Mocno lśniące cappuccino o ciepłej bazie i z połyskiem srebra złamanego różem. To nie jest oczywisty kolor.




Konsystencja cieni jest zachwycająca. Maty są mięciutkie i wydajne, bardzo mocno napigmentowane. To prawda, że ich miękkość sprawia, że nieco się "sypią" w opakowaniu, ale nie osypują się przy nakładaniu, co jest również istotne. Jeśli zaś chodzi o błyszczące kolory, są one wilgotne. trochę masełkowate i bardzo drogie i zaskakujące w dotyku. Kojarzę, że u Hudy są cienie o takiej konsystencji.

Jak widzicie na zdjęciu, opakowania są niewielkie z przejrzystym topem, wykonane z plastiku. Mi to nie przeszkadza bo zajmują mniej miejsca i łatwiej z nimi podróżować. Jedyne czego żałuję to że cienie nie mają swoich indywidualnych nazw i na odwrocie palety macie tylko naklejkę z nazwą całej piątki. Nie żeby to było istotne, ale można by ;).

Koszt takiej przyjemności to niecałe 15zł, czyli po 3pln za cień. Dla mnie bomba.

Kiedy już wszystko wypakowałam, sprawdziłam czy jest w jednym kawałku, przestudiowałam rachunek i w tym momencie wiedziałam, że będę zadowolona. Nie wiem czy wy wiecie, ja nie wiedziałam. Właścicielem lub firmą matką dla Miyo jest Pierre Rene. Uwielbiam cienie tej marki właśnie za nieoczywistość kolorów i konsystencje cieni. Kolejny plus dla firmy jest taki, że jest to polska firma, a to zawsze buduje ducha.

      ***dla dociekliwych, PR robi kosmetyki jeszcze jednej firmie, o której za jakiś czas***

Z cieniami pracuje się łatwo, mieszają się ze sobą i z innymi markami bez problemu. Długo się trzymają i nie zbierają + są tanie i polskie. Różnorodność kompozycji kolorystycznych dla 5tek jest na prawdę spora i myślę, że wiele osób znajdzie coś dla siebie.

Poniżej makijaż błyskawiczny tą paletą. Ja czuję się w nim doskonale i zajmuje mi chwilę.





Znacie markę, a może macie swoje zdanie o ich produktach już wyrobione?
Koniecznie dajcie znać w komentarzach na dole.


Wpadajcie na moje social media! Wystarczy kliknąć w obrazek!
I pamiętajcie dodać bloga do obserwowanych, będzie wam łatwiej tu wrócić.


Pozdrawiam,
Kaś



                                                                    

!-- Powiadomienie Cookies BloggerPolska. Tu znajdziesz wi\u0119cej informacji: http://www.blogger.com/go/cookiechoices.-->